GS Trophy 2020 – subiektywnie
Idea jest bez dwóch zdań znakomita. Jesteś przeciętnym Janem Kowalskim, Hansem Mullerem, Johnem Smithem albo Carlosem Garcia i możesz wziąć udział imprezie marzeń. Posiadasz GSa, jedziesz na lokalne eliminacje, udowadniasz, że jesteś dostatecznie dobry i świat off-roadu stoi przed Tobą otworem. Czy da się lepiej? No nie da się.
Tu mogłoby się pojawić pytanie – dlaczego o tym piszemy, skoro współpracujemy z marką, która dla BMW jest konkurencją? Odpowiedzi na to pytanie jest kilka i generalnie rzecz ujmując są one oczywiste.
Po pierwsze GS Trophy jest pierwszą tego typu imprezą na świecie przygotowaną z takim rozmachem, przez jednego producenta dla promocji określonej grupy modeli. Nikt nie odbierze tego BMW i ten fakt wymaga szacunku. Taka chociażby Honda która ma na koncie zwycięstwa w Dakarze, gamę modeli podróżniczo-terenowych z legendą o nazwie Africa Twin na czele, nigdy nie pokusiła się o imprezę rangi GS Trophy. Ta Honda, która finansowo nakrywa czapką całe BMW, z samochodami łącznie. To, co dziś próbuje robić konkurencja nie ma startu do, nazwijmy to, oryginału.
Po drugie na zjawisku GS Trophy pożywiać się zaczęli inni producenci. Moda na motocykle Adventure została wykreowana między innymi takimi właśnie przedsięwzięciami. Dziś również Triumph, Yamaha i Ducati korzystają z rozbudowy segmentu ciężkich motocykli terenowych, w których sami sprzedają swoje najbardziej wolumenowe modele. Nowi klienci wciągają do tej zabawy kolejnych i środowisko rośnie nam z roku na rok.
GS Trophy wyznacza swego rodzaju standard, do którego wszyscy starają się równać. A przynajmniej było tak do tej pory. Inne imprezy, które organizuje Honda dla posiadaczy AT, albo KTM w ramach Adventure Tours zawsze są (mniej lub bardziej zasadnie) odnoszone do imprezy BMW.
No i jeszcze jeden oczywisty powód, to fakt, że uczestnicząc w tej imprezie mamy do niej dosyć szczególny stosunek i wiemy jak wygląda ona od środka.
Jak wygląda w naszym odbiorze edycja 2020?
No cóż, widać tutaj postępujący proces ubierania fajnej inicjatywy Tomma Wolfa w korpo procedury. Swego czasu w rozmowie z nami Tomm stwierdził na kampingu w Kananaskis, że krawaciarze w Monachium bardzo martwią się bezpieczeństwem i wypadek śmiertelny będzie oznaczał koniec imprezy. Rozmowa odbyła się przed ostatnim noclegiem naszego GS Trophy gdy już opadał bitewny kurz i gdy można było zrobić podsumowanie połamanych kości i strat w sprzęcie. Nawet rozumiemy to podejście. Pytanie tylko, czy realne ryzyko połamania kości nie stanowi o uroku tego przedsięwzięcia? W Kanadzie naprawdę było gdzie podbić sobie oko i nie odnieśliśmy wrażenia, aby ktoś z tego powodu rozpaczał. Jakiś motocykl spadł w przepaść, było trochę widowiskowych gleb, paru Niemców połamało nogi i ręce, ale przecież nikt nie wysyłał tam nikogo na siłę…
Faktem jest, że ludzi nie można puścić na żywioł w sposób niekontrolowany, szczególnie gdy nie do końca wiadomo kto przyjedzie. W trakcie naszej imprezy np. dziennikarze prezentowali czasem bardzo różny poziom jeździecki, co też nieco wpływało na wyniki, ale byli też uczestnicy Dakaru, znajomi królika (tak, na taką imprezę można również wbić się po znajomości…), ludzie którzy przez lata np. szkolili innych ludzi, albo mają w życiorysie sportowe karty… Pytanie jak dla wszystkich tych ludzi dobrać jeden poziom trudności? W Nowej Zelandii najwyraźniej obawy krawaciarzy wzięły górę i większość konkurencji wyglądała tak, aby nikt nie był w stanie zrobić sobie krzywdy. Plastikowo trochę to wyglądało.
Zachodzimy też w głowę, jak w korporacji kalibru BMW, która tak sprawnie wykreowała popyt na nikomu do niczego nie potrzebne offroadowe przedsięwzięcie na końcu świata tak słabo poradziła sobie z komunikacją tego wydarzenia? Obstawiamy, że na zlecenie bordów w niezmierzonych openspejsach w trakcie niezliczonych brejnstormów rodzą się takie kipiaje, że naturalnie rodzący się workfloł skazuje kejsy na bycie kolejnymi majsltonami. A fak up nie jest opcją, bo sky is the limit i w przypadku imprezy która musi być relacjonowana asap, gdzie są jasno określone dedlajny i targety, wszelkie niedoczasy można kompensować krancz tajmem. Jak się okazuje, że zawsze tak dobrze to działa…
I nagle ten dobrze naoliwiony marketingowy Sturmgewehr 44 wykonany ze stali Kruppa zaczyna pracować jak wykonana z najtańszej blachy Pepesza, do której nie pasują magazynki z innej Pepeszy. Żadnych relacji na żywo, zero interakcji w ciągu dnia. Strona www imprezy działająca jakby za karę. Na profilu społecznościowym BMW Motorrad kilka zdjęć na koniec dnia, film prezenterami dobranymi w oparciu o wiadome parytety, gdzie wszystko jest „fantastic” i „awsome”. My chyba wolelibyśmy zobaczyć zaparowane z wysiłku gogle, pot, krew i prawdziwe emocje walczących ze sobą ludzi. Motocykl z oderwanym bakiem, albo widelcem zawiniętym pod silnik też dobrze byłoby zobaczyć. Tak, aby było jasne, że to jest zabawa dla dużych chłopaków którzy wiedza od czego zdychają muchy, a nie millenialsów w rurkach.
Jaka jest przyszłość BMW GS Trophy? Niestety jedynym kierunkiem, który jest na horyzoncie jest dewaluacja. Impreza jako taka zmierza w landrynkowo-plastikowym kierunku, gdzie wszystko będzie bezpieczne, kontrolowane, korporacyjne i politycznie poprawne z mocnym uwzględnieniem parytetów płci i celów emisji CO2. Już w tym roku uwagę zwraca ilość zespołów z Azji i Ameryki Południowej. To są obecnie najbardziej obiecujące rynki i tam kierowany jest przekaz. Otto Bismarck (i obawiamy, że nie tylko on…) zapewne przewraca się w grobie, widząc jak niemiecki koncern organizuje światową imprezę, w której uczestniczą ekipy z całego świata, dwie damskie drużyny i nie ma zespołu z Niemiec…